Nie pamiętam dokładnie, kiedy całkowicie przestałem przejmować się zapachem jego włosów. Może zawsze był mi obojętny. A może z biegiem czasu przyzwyczaiłem się do woni, która swą powagą drażniła mi nozdrza i przyprawiała raczej o mdłości aniżeli zawrót głowy. Piszę pamiętnik. Nie jestem człowiekiem sentymentalnym, wspomnienia ciągną się za mną jak zupełnie niewarte uwagi śmieci. Są jak zbędna kula u nogi. Zdjęcia, opisy, dzienniki. Banał. Ludzie wracają do swoich myśli z nadzieją, że kiedyś byli lepsi. Wszelkie potknięcia są ułomnością ich losu, więc wracają do chwil, które korzystnie zapadły w ich pamięci. Wracają do siebie z przed kilku lat, bez jakiejkolwiek świadomości tego, że tak naprawdę nigdy nie istnieli. Piszę pamiętnik, bo gram. Zacząłem gdy dowiedziałem się o wielokrotnych próbach przeczytania go przez moją młodszą siostrę. Kiedy dopięła swego i publicznie upokorzyła mnie przed jedyną garstką dzieciaków z osiedla pokazując im kompromitujący wpis promujący prawa gejów do małżeństwa w obrębie naszej wioski. Wzmianka cieszyła się ogromnym popytem, na samym dole wzdłuż krzywego marginesu ktoś niestarannym, wcale zresztą nie moim pismem dopisał ,,Nie musiałbym stąd wyjeżdżać” i po niespełna kilku godzinach każdy w promieniu dwudziestu kilometrów omijał mnie szerokim łukiem. Nigdy nie zwracałem uwagi na opinię wioskowej hołoty z którą przyszło mi spędzać dzieciństwo a ochrzczenie mnie wyrzutkiem przyniosło całkiem korzystne plony, które to zbierać miałem przez resztę czasu okresu dojrzewania. Tego samego dnia kupiłem nowy zeszyt, zapisałem w nim parę nic nieznaczących bzdur dotyczących rzekomo spędzonego dnia i włożyłem go do niewielkiej szafki przy łóżku. A że publiczną tajemnicą stało się gdzie trzymam pamiętnik, wywnioskowałem że został przewertowany kilkanaście minut po moim wejściu z psem. I tak nauczyłem się pożyczać innym moje myśli.
-Co robisz?- zupełnie nieoczekiwanie moje rozmyślania przerywa znajomy głos.-Mogę wejść?
-Możesz.- silę się na to, by mój ton nie przybrał zbyt obojętnej barwy i jednym ruchem ręki zrzucam wszystko do szuflady. Nie mam pojęcia, skąd wzięła się moja obsesja by nikt nie patrzył nigdy na moją pracę, ale pozwala mi ona zachować należyty dystans do reszty domowników. W szkole wykonuję samodzielne projekty i nie muszę dzielić się oceną jak i wiedzą z kimkolwiek z mojej klasy.
-Chcę porozmawiać. Martwię się. Co się zmieniło?- Jakbym czytał jej w myślach już po dwóch pierwszych słowach odwarknąłem pod nosem jakąś łatwą, nietrudną do zapamiętania kwestyjkę o tym, że przytłacza mnie nawał nauki i to, że niedługo koniec semestru. Nie uwierzyła, ale wstała tak, jak myślałem. To nie mnie coś przerasta tylko ją. Ja ją przerastam. Bo jestem jej jedynym synem, a nie potrafi nawet ze mną porozmawiać. Nie zdziwiłbym się, gdyby kiedyś nie wytrzymała presji.
-Pożycz telefon, muszę zadzwonić do Olka.
-Do Olka?- Zdawało mi się, czy w jej i tak zachwianym głosie dostrzegłem nutę ironii?
-Tak. Chcę oddać mu mikroskop.- zawahałem się. Jeśli wie, że Julka mnie uprzedziła nie zniesie kłamstwa i zacznie dopytywać o szczegóły.
-Nie oddaliście mu przypadkiem wczoraj?- Zauważyłem, że ona też traci już we mnie wiarę. To dobrze. Jej głos przestanie być w końcu tak odrażająco bezinteresowny i ciepły. Po chwili kładzie na blacie biurka niedużą, odrapaną motorolę. Proszę ją by wyszła. Wybieram numer i czekam.
-No cześć.
Chwilowa pauza, ciche, przeciągłe chrząknięcie i brak sygnału. Nic. Cisza. Zdecydowałem się podjąć ponowną próbę, jednocześnie wiedząc, że nic mi to nie da. Rozłączyłem się i raz jeszcze nacisnąłem zieloną słuchawkę. Tym razem w ogóle nie odebrał. Chyba czekała za ścianą, bo natychmiast przybiegła po komórkę.
-Kiedy wpadnie? Muszę przygotować obiad. –Niech cię szlag. Wstałem i bez większego zastanowienia zatrzasnąłem drzwi przed nosem matki. Nawet nie próbowała się dobijać. Po prostu zostawiła mnie w spokoju, samego. Samego. Tak, cholera, jestem sam, zawsze byłem. Nawet głos w słuchawce olał moje starania, wiszę jemu, sobie i innym. W głośniku cicha wersja Use Somebody Kings of Leon.
-,,Wiesz, że mógłbym kogoś wykorzystać, wiesz, że mógłbym kogoś wykorzystać, kogoś takiego jak Ty.” – Nawet nie nucę tylko jak zahipnotyzowany powtarzam słowa piosenki tłumacząc ją jednocześnie w głowie. Nienawidzę w tym momencie wszystkiego. Otaczająca mnie przestrzeń ocieka teraz kiczem a ja jestem w środku tego cuchnącego tandetą bagna. Moja egzystencja już dawno się z nim zmieszała i teraz ciężko mi się odnaleźć. Nawet nie chcę się odnajdować. Jestem tu sam. Sam nie dam rady. Nie potrzebuję nikogo kto wniesie w moje życie jeszcze więcej błota. Odpierdoliło mi chyba z tym telefonem, z tym spotkaniem, z tym użalaniem, z tym Use Somebody. On odbiera mi sens mojej własnej nienamacalnej przyszłości, którą tworzę. Bałagan wylewa się z mojej głowy i panuje już wszędzie. Pamiętnik.
,,Nienawidzę go. Niemiłosiernie mnie wkurwia, kiedy tu przychodzi. Mam nadzieję, że Julka w końcu z nim zerwie. Przyłazi tu i zachowuje się, jakby był u siebie. Poza tym, zdradza ją.” Uniosłem głowę i spojrzałem na jaskrawą bladość ściany naprzeciwko mnie. Tak, właśnie tak. ,,Zdradza ją z dziewczyną z mojej klasy. Przed wczoraj widziałem ich razem. Nie trzymali się co prawda za ręce, ale całował laskę po szyi i tarmosił te jej blond kudły. Tak, jest zdecydowanie ładniejsza od mojej siostry.”
Przecież nie zniszczę mu życia. Związki rozpadają się codziennie. Wzruszyłem ramionami i odgarnąłem włosy z czoła. Zamknąłem zeszyt i rzuciłem go na w kąt biurka nie siląc się nawet na to by schować go w należytym miejscu.
Zbiegam ze schodów. Po drodze mijam siostrę. Ostatni raz go przeczytasz, suko.
-Wychodzę. Na biurku masz pineski, chciałaś je pożyczyć. Tylko nic nie ruszaj.
Nie odpowiada, słyszę za to głos matki.
-Gdzie?
Od kiedy się tym interesujesz?, odpowiadam jej w myślach. Nie mam czasu. Naciskam klamkę.
Tęgi śnieg niemiłosiernie drażni mi oczy. Świeże płatki zostawiają po sobie ślady na moim nosie i policzkach. Kiedy spadają na wargi oblizuję je i ocieram szorstką rękawiczką, Słyszę skrzypienie śniegu, który ubijam twardymi podeszwami butów. Po piętnastu minutach jestem w zaświatach. Leżę na zimnej posadzce chodnika i oddycham głęboko wpuszczając w płuca coraz więcej tytoniowego dymu. Martwię się o siebie. Mógłbym tam pójść, powiedzieć wszystko, czego nie powiedziałem wtedy. Głośne ‘’Rape Me” i fantastyczny wokal Kurta sprowadzają mnie na ziemię i zmuszają do naciśnięcia zielonej słuchawki.
-Tak?- Zbyt przejęty, sentymentalny. Cholera.
-Chcę się z Tobą zobaczyć.
-Dzisiaj? Teraz? Kiedy?
-Spokojnie.- zaśmiał się w ten ohydny sposób po drugiej stronie słuchawki. Zmarzłem a przez to mój głos stał się jeszcze bardziej drżący. Z trudem uchylałem wargi na odpowiednią szerokość, by cokolwiek z siebie wydusić.- Teraz. Jeśli zdążysz. Jestem w pasażu handlowym przy tej kanadyjskiej ulicy Brokenstage. Masz jakieś dwadzieścia minut żeby tu przyjechać, potem stwierdzę, że nie warto czekać.
-Jesteś sam?
-Nie. –Krótko.
-Więc po co mam tam biec?- Chyba się naburmuszyłem. Ostatnio próbuję z tym walczyć. bynajmniej to ograniczam.
-Żeby mnie zobaczyć.
Już chciałem prychnąć, obrazić się, tupnąć nogą lub pokazać jakąś inną śmiesznie ludzką słabość. Ale się rozłączył. Jak gdyby nigdy nic.
Rape me, Repe me my friend […]
Leżę jeszcze chwilę i relaksuję się nikotyną. Najbardziej lubię w niej to, że mnie zabija. I to tak powoli, perfekcyjnie zabija, każdą komórkę, unicestwia mnie subtelnie. Wstaję i otrzepuję ubrania z lepkiego śniegu. Mam szesnaście minut. Będę chory, myślę i zaczynam biec. Odgarniam włosy z czoła. Przeszkadzają. Ale lubię je. On je lubi. Co mnie to obchodzi? Serce bije mi jak oszalałe ze zmęczenia. Nie wiem co chcę osiągnąć. Nie zastanawiam się. Powinienem. Autobus. Piętnaście minut oddechu. Niebieska tabliczka i krótki biały napis widniejący na olejnej farbie. ,,Brokenstage”. Bezsens. Nie jesteśmy w kanadzie, ofermy. Dyszę ciężko, oddech wyrywa mi się z płuc. Mam wrażenie, że zaraz je wypluję. Przesuwam odruchowo dłonią po zmęczonej, spoconej twarzy. Krew napłynęła mi do policzków i teraz wyglądam jak zarumieniona dziewica. Szlag. Wchodzę do pasażu, a bożonarodzeniowe światełka rażą mnie w oczy. Ktoś bezczelnie szturcha mnie w ramię przechodząc z niewielką choinką zapakowaną w tradycyjną siatkę. Zauważam, że to ojciec z córką. Nie. Nie przypominają mi się czasy, gdy byliśmy pełną, szczęśliwą rodziną. Nigdy nie byliśmy. Mam po prostu czystą świadomość, że gdyby ojciec nie zorganizował sobie nowej panny z brzuchem zapewne teraz wszyscy razem biegalibyśmy z tą choinkową sraczką. Rozglądam się dookoła, dopiero po chwili zauważam niewielką grupkę ludzi. W tym jego. Waham się. Nie wiem, czy chcę tam być. Spoglądam przelotnie na zegarek, spóźniłem się niecałe cztery minuty. Podchodzę powoli, z daleka słyszę już ciche urywki rozmów. Przygryzam wargę i staję obok niego.
-Cześć.
W tej chwili wszyscy jak na komendę odwrócili głowy w moje strony. Chłopak w czerwono-czarnej, wełnianej czapce, z włosami dłuższymi od moich specjalnie zwrócił moją uwagę. Szczupły, wręcz chudy o ładnej twarzy narkomana. Fioletowy szalik swobodnie zwisa mu aż do kolan a szare rurki opadają na zniszczone trampki Converse. Jeden niewyróżniający się niczym w grubej kurtce Campus’a podpiera głowę na dłoni i przygląda mi się z miną wioskowego przygłupa. I on. Nie spoglądam na niego, bo pewnie znów ma ten uśmiech.
-Chłopaki, kocham tą panienkę.- nagle czuję jak jego smukłe ramie przyciąga mnie do siebie gwałtownie a klatka piersiowa porusza się pod wpływem cichego chichotu. Reszta wtóruje mu równie wesoło. Tylko chłopak w trampkach przygląda mi się uważnie. Mięśnie jego twarzy nie dają o sobie znaku. Oczy bez wyrazu wędrują po mojej twarzy. Krew napływa mi po same czoło. Panienka? Kurwa. Próbuję się wyrwać, jednak na tyle bezskutecznie, że wygląda to co najwyżej na nieudolną próbę przewrócenia się w czułych uściskach kochanka. Mam ochotę uciec.
-Patrzcie na niego. Zaraz tu umrze.- znów ten głupi śmiech i sytuacja się powtarza. Umieram, faktycznie, ze wstydu.- Na zawał. Idziemy. Miło było.- Tak naprawdę wtedy widziałem ich ostatni raz. Nigdy nie czułem się tak upokorzony. Nawet wtedy, na podwórku. Gdy tylko odeszli dalej, zwolnił uścisk i mogłem się z niego wyplątać jednocześnie odpychając go na bok.
-Co ty odpierdalasz?
-Naburmuszyłeś się znowu. Nic nie odpierdalam, byli tu tylko na chwilę. Chciałem się z Tobą zobaczyć, bo wiem, że w domu już nie mogłeś beze mnie wytrzymać. Tak więc oto, jestem. Dotykaj, całuj, przytulaj. –Spojrzał na mnie rozbawiony swoją błyskotliwą arogancją i przeczesał włosy do góry. Czuję, że nigdy nie pozbędę się dzisiejszej czerwieni z twarzy. –Bo tęskniłeś. Prawda?
-Nie. –odpowiadam najbardziej obojętnie jak tylko jestem teraz w stanie.
-Więc po co tu jesteś?
-Chciałeś się ze mną widzieć.
-Racja. Chodź. Zajaramy coś.
Chciałem. Tak bardzo chciałem mu powiedzieć, żeby spierdalał. Ale nie zrobiłem tego i teraz siedzę tutaj. Na wpół przytomny, w ciężkim upojeniu alkoholowo narkotykowym, bez bluzki, na zimnym murku, w zimnej altance mojego kolegi. Kolegi. Kolegi.
-Chodź do mnie i przytul się w końcu.- Słyszę za sobą pijacki bełkot. Przelotnie zerkam na wiszący przede mną zakurzony zegarek. Dochodzi pół do drugiej. Nie mamy alkoholu, nie mamy żadnych innych używek, tylko mentolowe papierosy i skacowane umysły. Dziś przed północą upadłem moralnie.
-Odpierdol się.
Wstaję i sięgam po fajkę. Odpalam ją i wdycham głęboko zanieczyszczone powietrze. Wyrywa mi.
-Dopóki nie przyjdziesz, nie będziesz palił moich papierosów. Jasne?
-Więc nie będę. –Odpowiadam krótko choć ledwo wytrzymuje zaszczuty cudownym zapachem.
-Będziesz. –Łapie mnie za nadgarstek i brutalnie przypiera do ściany. Nadal siedzimy na łóżku. Nie wyrwę się, bo nie mam siły. Teraz wszystko staje się obojętne. Wciąż szumi mi w głowie. Mogę to wykorzystać by dać ponieść się emocjom. Fatalne w skutkach.
-Dobrze. Daj papierosa.
Odbieram od niego odpalonego marlboro. Zaciągam się głęboko i spoglądam na zimną dłoń, która sunie po moim brzuchu zahaczając o szarą koszulkę. To wszystko jest tak nierzeczywiste. Będę musiał leczyć się z tej nocy, choć nawet go nie dotknąłem. Zbyt mocno wsiąknął w moją pamięć.
-W sobotę do Ciebie wpadnę.
Zaśmiałem się gorzko bo samo to „do Ciebie” było nielogiczne.
-Chyba nie do mnie.
-Do Ciebie. Zawsze przychodzę do Ciebie.
Nie odezwałem się. Codziennie pogrążam się coraz bardziej w czymś, co nie ma sensu. Nie odnajduję się w sobie, ani w nim, ani w nikim. Powoli zaczynam wątpić czy w ogóle istnieje.
-Gdzie mój podkoszulek?
-Ściągnąłem ci go.
Nie zatkało mnie. Pamiętam wszystko, bardzo dokładnie. Nie było takiej sytuacji.
-Po co?- Chyba mogłem usłyszeć odpowiedź. Sam nie wiem. To całkiem możliwe.
-Chciałem cię zobaczyć bez niego. Łabędzie łączą się w pary na całe życie. Wiedziałeś? –Ty sentymentalny idioto. Zaciskam wargi tak, że stają się sine.
-Nie jesteśmy jak łabędzie. –Odpowiadam bez ukazania cienia zbędnych emocji i naciągam na bluzkę spodnie, które przyuważyłem gdzieś w kącie. Niestety, nienawidzę łabędzi.
-Za długo tu siedzisz. Idź już, kurwa. –Słyszę. Nie odwracam się jednak wiem, że podnosi się i wstaje z łóżka. Bierze do ręki napoczętą paczkę fajek i wkłada ją do kieszeni mojej kurtki. Będą mi potrzebne na dzisiejszy dzień, na bitwę z samym sobą. Mamroczę coś pod nosem i również wstaję. Kiedyś każdy, kogo teraz omijam odwróci się przeciwko mnie, mam tę świadomość. Ale niech on się nie odwraca. Tylko on. Bo wtedy zobaczę pustkę, której nie chcę widzieć. Zobaczę setki odwróconych plecami osób, a po środku będzie stał on. Wzdrygam się na samą myśl, czuję na włosach jego zimny oddech, jest za blisko, zdecydowanie za blisko. Odsuwam się. Nie chcę, by się do mnie łasił.
-Czego ty właściwie ode mnie chcesz, co? –Odwracam twarz w jego stronę i wpadam w istny słowotok. Mamroczę coś o tym, że nie chcę, że widzimy się ostatni raz, że nie chcę mieć z nim nic wspólnego, przy czym wyrażam się zupełnie jasno w kwestii argumentów. Zbyt długo majstrowałeś w mojej głowie, myślę i nawet nie zauważam, gdy podnoszę głos. Ale to nie pomaga, nadal czuję jego uparty oddech na sobie, jest jak dotyk, w tym wypadku wyjątkowo bolesny. Na usta cisną mi się wyrazy wulgarne, grzeczne, nieobliczalne i te całkiem przemyślane. Znów czuję się bezradny, podaje mi skręta, chce, żebym zapalił, opary powoli wciskają się w moje nozdrza, już czuję ten zapach, przecież miałem iść, ale jest mi dobrze, on chce żebyś się odprężył, myślę i wdycham wszystko, głęboko w płuca, długo nie wypuszczam, potem jeszcze raz, powoli tonę, cos się ze mną dzieje, widzę chodzące rekiny, pożerają je łabędzie, ale nie wiem, co zrobić żeby im pomóc, to nie jest marihuana, słyszę w oddali, chce, żebym przystopował, to niemożliwe, chciał, żebym się zrelaksował, jest za wcześnie, nie mogę skończyć, łabędzie są już niewyobrażalnie grube, a ja ciężki, bardzo.
Jego ramiona oplatają mnie jak węże, przez moment naprawdę nimi są, ale czuję do nich pociąg, więc pozwalam, by mnie połknęły i znów stają się jego częścią, jestem więc słaby, myślę i przytulam się do jego bluzy, teraz to zauważam, jest za szeroka, nie może nie być w moim stylu, proszę go, by ubrał moje ciuchy, chcę, by je zdjął, jest ciemno, bardziej ciemno niż wczoraj, słyszę szereg przekleństw i nic. Siadam na kanapie, widzę już kształty i kolory, widocznie pierwsze odbicie jest najgorsze.
-Dobrze ci? –Kim jesteś? Dukam coś przez zęby, jego słowa mi się podobają, czekałem aż je powie, ale nie przyznam się.
-Jak zawsze. –Niemrawo bełkoczę coś w poduszkę do której przyciskam policzek. –Robisz mi dobrze, zawsze jest mi dobrze, jak się starasz.
Pieprzę coś od rzeczy, a on po raz pierwszy śmieje się tak serdecznie, jego śmiech odbija się w moich uszach jak cichutkie fanfary, tęsknię za tobą, mówi z uśmiechem, odpowiadam mu tym samym, ale zaraz, mówi, ty nie potrafisz się uśmiechać.
-Potrafię. –Zaprzeczam szybko i uśmiecham się jeszcze szerzej, ale teraz to wygląda sztucznie i głupio, więc na powrót pochmurnieje, a on wyrywa mi poduszkę, jest z siebie zadowolony, pokazuje mi zegarek, jest prawie pół do czwartej, ale nie wiem, co to znaczy.
-Masz. –Ktoś coś do mnie mówi, podaje mi zieloną butelkę, przecież nic nie mieliśmy, skąd to wziął, myślę, ale biorę łyka zaraz po nim, zapijam moralnego raka, chce mi się spać, to jak dawka śmiertelna dla ciała. Więc zasypiam, w śnie myślę o tym, że jestem martwy.